"Wybory samorządowe wygrali dotychczasowi wójtowie, burmistrzowie oraz prezydenci miast" - tak skomentował ostatnie głosowanie poseł PiS Janusz Wojciechowski. Trudno o bardziej celny komentarz do tego, co stało się 21 listopada i 5 grudnia. Wystarczy spojrzeć na statystyki: spośród stu siedmiu prezydentów aż sześćdziesięciu czterech startowało jako "niezależni". Pod tym szyldem zwykle kryli się dotychczasowi włodarze miast, którzy nie chcieli zrażać wyborców partyjnymi etykietkami albo czuli się już tak silni, że poróżnili się ze wszystkimi ugrupowaniami. Czy to oznacza, że większość Polaków jest zadowolona ze swoich wybrańców?
Janusz Wojciechowski wyjaśnia ich sukces nieco inaczej: pomogła im niska frekwencja. Czterdzieści parę procent w pierwszej turze, trzydzieści kilka w drugiej. Innym nie chce się iść na wybory, tymczasem oni są zawsze w pełnej mobilizacji. Prezydent, burmistrz, wójt - to jest władza dająca szeroką strefę wpływów. Urzędy, instytucje miejskie, szkoły, spółki komunalne - można szacować, że tak na oko 30 procent miejsc pracy w mieście bezpośrednio lub pośrednio zależy od władz miasta. A w gminach wiejskich bywa, że jeszcze więcej. Do ludzi z tej strefy wpływów wysłano sygnał mający formę pogłoski czy plotki: głosujcie na nas, bo jak przyjdzie nowa miotła to was zmiecie. I wielu ludzi autentycznie się tej nowej miotły boi. Poszli więc gremialnie głosować na starą władzę gwarantującą im przynajmniej małą stabilizację.
Eurodeputowany konstatuje wreszcie fakt najsmutniejszy. Otóż niezwykle trudno jest pokonać dotychczasowych rządców. Wygrywają nawet tacy, na których ciążą zarzuty korupcyjne. I rzeczywiście: przykłady Sopotu (Pan Jacek Karnowski), a jeszcze bardziej Poznania (Pan Ryszard Grobelny) pokazują, że prezydenci podejrzewani o przekupstwo mają się całkiem dobrze i są w stanie wygrywać kolejne wybory. Inna sprawa, że trudno nazwać takiego p. Karnowskiego kandydatem "niezależnym", skoro ostatnie zwycięstwo zawdzięcza mocnemu zaangażowaniu swojej niedawnej partii Platformy Obywatelskiej.
Partia Donalda Tuska w konkurencji prezydenckiej co prawda nie wygrała, ale jednak odniosła spory sukces, jeżeli do dwudziestu pięciu jej oficjalnych reprezentantów dodamy grupę kandydatów "niezależnych" lub też wywodzących się z PO (casus Grobelnego czy Piotra Krzystka w Szczecinie), których zwycięstwo chyba niespecjalnie Tuska martwi. Najważniejsze z punktu widzenia Platformy jest to, że udało jej się zdobyć władzę w miastach o różnej wielkości znajdujących się w bardzo różnych regionach kraju. Oprócz tradycyjnych "twierdz" tej partii takich jak Warszawa, Gdańsk, Łódź czy Opole, prezydenci z PO będą rządzili m. innymi w Białymstoku, Bydgoszczy, Ciechanowie, Elblągu, Koszalinie, Lublinie, Pile, Płocku, Sieradzu, Tarnowie, a także w kilku miastach górnośląskich. Jak widać, status partii rządzącej i popieranej przez wielkie media przekłada się na głosy elektoratu miejskiego niemal w całej Polsce.
Jedną z najbardziej dotkliwych porażek PO poniosło w Krakowie, gdzie specjalnie w tym celu osadzony na stanowisku wojewody Stanisław Kracik ostatecznie przegrał z rządzącym od dwóch kadencji prezydentem Jackiem Majchrowskim. Nieźle to świadczy o instynkcie politycznym konserwatywnych Krakusów, którzy wolą szacownego profesora UJ jako tako dającego sobie radę z zarządzaniem miastem, od bohatera głośnych skandali z podkrakowskich Niepołomic, który dla grodu pod Wawelem nic szczególnego dotąd nie zrobił. Oczywiście ten pierwszy choć zalicza się do kategorii "niezależnych" także ma swoje polityczne afiliacje: wywodzi się bowiem z SLD, tyle że na czas urzędowania w ratuszu zawiesił członkostwo w partii.
Jak widać nie ma to wielkiego znaczenia, co też potwierdzają sukcesy kandydatów Sojuszu także w innych miastach. Już w pierwszej turze na kolejną kadencję został wybrany lewicowy prezydent prawicowego Rzeszowa Tadeusz Ferenc, zaś w drugiej rurze niezwykły sukces w grodzie pod Jasną Górą odniósł antyklerykalny poseł SLD Krzysztof Matyjaszczyk. Lista tych metropolii, w których zwyciężyli postkomuniści jest znacznie dłuższa i oprócz niezmiennie "czerwonego" Zagłębia obejmuje trzynaście innych miejscowości, w tym nawet Łomżę oraz Tarnobrzeg, gdzie lewicowi kandydaci dotkliwie pokonali reprezentantów dominującej dotąd prawicy. Warto zresztą zwrócić uwagę, że kandydaci SLD wygrywają głównie w miastach, które od 1975 r. były stolicami małych województw, a po reformie w 1998 r. utraciły ten status. Czyżby ich mieszkańcy przy urnach rekompensowali sobie to historyczne upokorzenie?
Na koniec wypada wspomnieć o wynikach PiS. O ile wybory sejmikowe okazały się dla tej partii porażką - bo i procent głosów niższy niż dotąd i utrata władzy w jedynym województwie, na Podkarpaciu - to w kategorii prezydenckiej można wręcz mówić o klęsce. Jak bowiem inaczej określić sytuację, gdy na stu siedmiu prezydentów miast PiS ma jedynie sześciu? Radom oraz Siedlce, Ostrołęka na Mazowszu, Nowy Sącz w Małopolsce, Starachowice w Świętokrzyskim oraz Głogów na Dolnym Śląsku to jedyne miejskie przyczółki partii Jarosława Kaczyńskiego. A przecież Prawo i Sprawiedliwość wystawiło kandydatów niemal wszędzie, do drugiej tury przeszło ich niewielu, a spośród nich wygrał tylko Andrzej Kosztowniak w Radomiu.
Miejscem najbardziej znamiennej porażki był Lublin, gdzie poseł Lech Sprawka został pokonany przez Krzysztofa Żuka, byłego wiceministra skarbu z PO, którego poparł "spadochroniarz" Palikota Zbigniew Wojciechowski oraz nadal popularna w tym mieście Izabella Sierakowska. W dodatku wszyscy wybrani prezydenci z PiS rządzą swoimi miastami od 2006 r., trudno więc jednoznacznie stwierdzić, czy ich zwycięstwa to pochodna popularności partii czy raczej efekt wyboru "starych" włodarzy, o którym pisał Janusz Wojciechowski. Sprawa ta wymaga wnikliwego zbadania i zawetowania tych, którzy dzierżą władze w Polsce na mocy oszustwa wyborczego.
Tadeusz Zieliński
14 marca 2011
Powyborcze reminiscencje
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Samorządy w polskim wydaniu to kompletna fikcja. Niektóre media chwalą się, że mamy taką wspaniałą demokrację i wspaniałe samorządy. Tylko proszę zwrócić uwagę kto przeważnie wygrywa wybory na burmistrzów i wójtów. W 90 proc. są to starzy wyjadacze z 20-30 stażem w wygrywaniu wyborów. Ktoś powie wygrywają, bo są dobrzy. Niestety nie zawsze. Proszę sprawdzić kto pracuje w gminach, starostwach i urzędach miast. Są to ludzie powiązani pokrewieństwem lub będącymi w ścisłych układach nieformalnych z wójtami, burmistrzami etc. Ktokolwiek próbowałby coś zmienić w tym układzie to musi szukać sobie nowego zajęcia. Dlatego na wybory idą wszyscy urzędnicy, ich rodziny, znajomi. Jest to dla nich być albo nie być. Zmiana wójta, burmistrza oznacza bowiem w dużej części wyminę kadry, a kto tego chce? Pytanie chyba retoryczne. Kadry nie dobiera się pod kątem kompetancji, ale lojalności i przyszłych wyborów. Maksyma "mierny, ale wierny" w polskim wydaniu samorządowym ciągle obowiązuje. To wszystko utwierdza mnie w przekonaniu że " Magdalenka " to nie był przypadek, a układy które wtedy zawiązano odbijają się dzisiaj czkawką. Ktoś powie, że narzekam i marudzę. Nie, uważam iż tak samo jak prezydent, wójt, burmistrz lub starosta powinni być wybierani maksymalnie na dwie kadencje. Dałoby to możliwość sprawdzenia innych kandydatów.
OdpowiedzUsuńA ja się pytam, dlaczego kandydaci na radnych nie pisali prawdy o sobie i swoich kwalifikacjach zachęcając obywateli do oddania głosu? Nie będę tu podawała przykładów, bo pracuję w UM, ale domyślam się, że każdy wie, o kogo chodzi. Widzimy jakich mamy radnych. Siedzą na sesjach i nawet głosu nie udzielą w ważnych dla gminy sprawach, zaś uchwały są uchwalane z naruszeniem ustaw, a co gorsza Konstytucji. Szkoda tylko, że mieszkańcy Lublina tak mało się tymi sprawami interesują, a korupcja i protekcja w Kozim Grodzie rośnie w siłę. Czy jako społeczna lokalność możemy coś z tym zrobić?
OdpowiedzUsuńAle o co tak naprawdę w ogóle Wam chodzi? Dla mnie nie ma większej różnicy czy wygra PiS, PO czy PSL. Żadne ugrupowanie nie ma ciekawej oferty politycznej. Jak zawsze są obiecanki zgodnie z marketingiem politycznym. Jedynym wyjściem jest wprowadzenie ustawy, która pozbawiałaby osobę/ugrupowanie stołka z niewywiązania się z obietnic. Bierne społeczeństwo nic nie zdziała, a głosowanie na "mniejsze zło" jest zawsze tylko tymczasowym wyjściem. Skoro jest możliwość inicjatywy ustawodawczej obywateli, to dlaczego z tego nie skorzystać?
OdpowiedzUsuń